Dolegliwości: Rak węzłów chłonnych 4 stopnia – Hodgkin’s Lymphoma. Wielka nadzieja w Bioenergoterapii…


….Miałam zaledwie 37 lat, kiedy w ubiegłym roku, tuż po urodzinach mojej młodszej córeczki pod koniec maja, jedna noc miała zmienić moje życie na zawsze. Pewnego sobotniego ranka obudziłam się z wielkim zgrubieniem po prawej stronie szyi, od ucha aż po ramie. Mój mąż natychmiast zwrócił na to uwagę. Oboje byliśmy przerażeni moim stanem i jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do szpitala w Stoney Creek na ostry dyżur. Szpital ten jednak nie posiadał odpowiedniej aparatury, która mogłaby prawidłowo zdiagnozować moją przypadłość.

Zatem zasugerowano szpital Św. Józefa w Hamilton. Przed nami był weekend i nasza bezradność. Próbowałam wmówić sobie, że to może być tylko przeziębienie, bowiem miałam coraz bardziej pogarszający się kaszel, przy którym brakowało mi powietrza, trawiły mnie duszności. Niejednokrotnie kaszel kończył się wymiotami. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem chora. Naprawdę myślałam, że to tylko nieco gorsze przeziębienie spowodowane wirusem. W niedzielę ponownie znalazłam się na ostrym dyżurze w szpitalu. Mój stan zdrowia stale się pogarszał, choć po cichu nadal wierzyłam, że to nic złego, że może to nawrót dziecięcej „ świnki’, lub zapalenie węzłów chłonnych. Natychmiastowe skierowanie do szpitala w Hamilton poważnie zaniepokoiło mnie i mojego męża. W poniedziałek znalazłam się w szpitalu Św. Józefa w Hamilton, na oddziale

„ Natychmiastowego Oszacowania Stanu Zdrowia Pacjenta”. Po szczegółowych badaniach włącznie z analizą krwi, prześwietleniami, skierowano mnie dodatkowo na badanie MRI. Wyniki miałam poznać po trzech dniach. Długie trzy dni i mój niekończący się wewnętrzny niepokój. Zatroskany wzrok mojego męża i dwie małe córeczki ( 1 rok i 3 lata), na które patrzyłam - to nie dawało mi spać. Wciąż jednak nie traciłam nadziei, że wszystko będzie dobrze. Zła wiadomość miała przyjść szybciej, niż mi się wydawało. We wtorek otrzymaliśmy telefon, że mam natychmiast zjawić się w szpitalu. Wstępne wyniki potwierdziły przypuszczenia niektórych członków mojej rodziny, ukrywających skrzętnie swoje obawy przede mną, iż jest to rak.

Lekarka, która opiekowała się mną, potwierdziła diagnozę. Otrzymałam skierowanie na biopsję i specjalistyczne badanie tzw. cat scan. Wyniki, po tych ostatnich badaniach, brzmiały jak wyrok: „ Musi się Pani przygotować na moją informacje. Jest to rak węzłów chłonnych 4 stopnia – Hodgkin’s Lymphoma. Ma Pani również wodę blisko serca i w okolicach płuc oraz dwa niewielkie guzy przy płucach, co znacznie podnosi ryzyko zagrożenia życia”. Tego samego dnia rozpoczęła się moja walka ze śmiertelną chorobą. Znalazłam się na oddziale hematologii i onkologii Juravinski Hospital w Hamilton. Leżałam tam 7 dni podłączona do kroplówek, z nadzieją na pokonanie tej strasznie podstępnej choroby. W moim przypadku szanse na wyzdrowienie lekarze oszacowali 50/50.

Ja jednak wierzyłam, że może być inaczej. Miałam przecież dopiero 37 lat, wspaniałego męża i dwie śliczne malutkie córeczki. Przecież zaczynałam dopiero swoje życie! Nie mogło się ono tak szybko skończyć! Postawiłam sobie wtedy poprzeczkę wysoko, bardzo wysoko, na pokonanie tej strasznej choroby. Wraz ze mną o moje życie walczyła rodzina: rodzice, mąż, teściowie i przyjaciele. Według lekarza ratunkiem miała okazać się tylko chemia, bowiem ten typ raka jest nie operacyjny. Zaaplikowano mi wówczas 12 sesji chemioterapii. Po drugiej chemii w nocy wydawało mi się, że umieram. Miałam silne bóle w klatce piersiowej, drętwiała lewa ręka, brakowało mi oddechu. Ponownie znalazłam się w szpitalu.

Opinia lekarza była jednoznaczna, jeden z czterech komponentów używanych w mojej chemioterapii blokuje serce i płuca - jest niebezpieczny dla życia i musi być natychmiast odjęty. Moja nadzieja na skrócenie chemioterapii „upadła”. Wiedząc, że chemioterapia oprócz leczenia może także przynieść ujemne skutki, bowiem oprócz rakowych zabija także zdrowe komórki, szukaliśmy alternatywnego leczenia. I wtedy mój Tato znalazł informacje o człowieku, który energią potrafi zdziałać cuda. Jego energia, mogła wspomóc walkę z rakiem, wzmacniając mój system immunologiczny. Jest nim Bioenergoterapeuta pan Wiesław Jarosławski. Tak bardzo chciałam żyć, cieszyć się swoją młodością, małżeństwem i dziećmi, że natychmiast przystałam na warunki, które postawił mi Pan Jarosławski. Przede wszystkim regularne, cotygodniowe wizyty w Jego gabinecie i rzecz ważna, dieta oraz zmiana mojego dotychczasowego trybu życia oraz wiara w pokonanie choroby.

Jakże ogromnym zaskoczeniem była dla mnie postawiona przez niego, absolutnie trafna diagnoza - zanim jeszcze cokolwiek zdążyliśmy z Tatą opowiedzieć o mojej chorobie. Wiedziałam, że znalazłam się w dobrych rękach, pełnych leczniczej, wspomagającej energii. Pan Jarosławski od początku leczenia twierdził, że nerki i wątrobę, jak na tak ogromną ilość chemii mam nienaruszone! Była to dla mnie ogromna radość. Ktoś kto przechodził chemioterapię zapewne wie, jak bardzo niszczy ona właśnie te dwa najbardziej witalne organy. Raz w tygodniu z wielką nadzieją jeździłam do Mississaugi, 80 km w jedną stronę. Po pierwszych seansach bioenergoterapii zaczęłam odczuwać ogromny przypływ energii i polepszenie samopoczucia.

Zaczęłam coraz lepiej sypiać i choć traciłam coraz więcej włosów, to jednak nie traciłam nadziei, że będę żyła! Że wraz z Wiesławem Jarosławskim – moim bioenergoterapeutą, pokonam tę śmiertelną chorobę i swoją słabość. Z tygodnia na tydzień stawałam się coraz mocniejsza, a mój lekarz był zachwycony i jednocześnie zaskoczony moim coraz lepszym stanem zdrowia, co potwierdzały kolejne badania. Wyniki były zadziwiająco dobre. Oczywiście poinformowałam mojego onkologa o wizytach u Pana Jarosławskiego. Odpowiedział wówczas, że jeśli pomaga mi ta wspomagająca leczenie raka terapia, śmiało mogę ją kontynuować.

Po siedmiu miesiącach od rozpoczęcia mojej walki z rakiem i sześciu miesiącach bioenergoterapii, z duszą na ramieniu poszłam na ostatnie szczegółowe badania krwi, cat-scan i pet-scan, które miały potwierdzić lub wykluczyć - istnienie komórek rakowych w moim organizmie.

28 grudnia 2011 roku otrzymałam od mojego lekarza onkologa najbardziej radosną wiadomość w całym moim dotychczasowym życiu (!): Jest Pani wolna od raka! Nie ma śladu komórek rakowych.

I choć moja walka z rakiem zakończyła się pozytywnie, to jednak nadal, oprócz co trzymiesięcznych badań kontrolnych w szpitalu onkologicznym, odwiedzam nadal mojego Bioenergoterapeutę, który tak cudownie walczył razem ze mną, wspomagając mój organizm leczącą mnie energią. Śmiało mogę dziś powiedzieć o Panu Jarosławskim dwa prawdziwe słowa: Cudotwórca i Fenomen! I za to Panie Wiesławie jestem Panu tak bardzo wdzięczna. Nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak bardzo! Życzę Panu dużo zdrowia i wielu, wielu lat życia, aby mógł Pan pomagać ludziom takim jak ja!

DZIEKUJE!
Joanna K., Binbrook Ontario
8 March 2012