Dolegliwości: Hanna: Bardzo powiększona śledziona (23 cm), duży kamień nerkowy (6.5 cm) i wiele małych, diagnoza: Mantel Cell Lymphoma Non Hodgkins; jaskra od dziesięciu lat, duża cysta pod kolanem.
Joel: Wysokie ciśnienie krwi, częste i bardzo obfite krwotoki z nosa.

Zawsze czułam się świetnie. Problemy zdrowotne dotyczyły raczej mojego męża. Z nim to właśnie pojechałam do Detroit (był to rok 2008), gdzie miał umówione badania MRI. Przy tej okazji Joel uparł się, abym ja również poddała się kontrolnie prześwietleniu, więc dla świętego spokoju zgodziłam się.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy otrzymaliśmy wyniki. Joel był całkowicie w porządku, natomiast u mnie okazało się, że mam bardzo powiększoną śledzionę - miała bowiem 23 cm długości, podczas gdy zdrowa nie powinna przekraczać 12 cm. Dodatkowo w mojej lewej nerce wykryto kamień i to potężny, bo mierzący 6.5 cm, który na dodatek otaczało mnóstwo mniejszych kamyczków.

Mój domowy lekarz wysłał mnie do Urologa, który zlecił prześwietlenie warstwowe, aby zobaczyć w jaki sposób można wydobyć te wszystkie kamienie z mojej nerki. Zaraz po prześwietleniu trafiłam kolejno do Chirurga.

Ten specjalista orzekł, że nie może przeprowadzić operacji usunięcia kamieni, bo przy tak dużej śledzionie mógłby ją uszkodzić podczas działania chirurgicznego. Wróciłam znów do Urologa, który postanowił wysłać mnie do innej specjalistki tym razem od śledziony . Ta pani, po wielu badaniach mojej krwi, doszła do wniosku, że śledziona, która jest swoistym filtrem i zbiornikiem dla „brudnej krwi” jest bardzo poważnie uszkodzona. Wyglądała tak, jakbym była nałogową alkoholiczką, podczas gdy moje roczne spożycie alkoholu ograniczało się do kieliszka wychylanego z okazji świąt, czy też urodzin w rodzinie.

Moją dalszą drogą było skierowanie do specjalisty od krwi, czyli Hematologa. Potem dopiero okazało się, że był to również Onkolog. Za mną powędrowały moje rozliczne badania krwi – ale w tym nowym miejscu zaczęły się też inne, już bardziej specjalistyczne testy z moją krwią. Ten lekarz i to natychmiast chciał zrobić badanie mojego szpiku kostnego, poprzez przykrą punkcję, na którą nie zgodziłam się. W tym bowiem czasie opiekowałam się moją niesprawną Mamą, która po ataku serca była całkowicie bezwładna – nie widziała, nie słyszała i podłączona do kroplówek wymagała stałej opieki.

W tej trudnej sytuacji zgodziłam się więc tylko na przeprowadzenie kilku kolejnych sprawdzianów krwi, już na tym bardzo wyspecjalizowanym poziomie. Po otrzymaniu ich rezultatów Onkolog poinformował mnie, że według niego cierpię na „Mantell Cell Lymphoma Non Hodgkins”. Oznaczało to, że moje życie jest poważnie zagrożone i wręcz ograniczone do około 20 miesięcy.

Lekarz wyznaczył mi wtedy termin 3 tygodni, abym bezwarunkowo stawiła się na badanie szpiku kości, które miało ostatecznie przypieczętować diagnozę. Gdy po tym okresie zjawiłam się i weszłam do gabinetu pod rękę z mężem, zdziwił się, że jeszcze nie jestem na wózku inwalidzkim.

Przetrwałam jakoś ten przykry i bolesny zabieg pobierania szpiku z rejonu kręgów lędźwiowych. Na dodatek tuż przy gabinecie, gdzie drążono dziurę w moich plecach, jak na ironię odbywał się jakiś remont i łoskot wiertarek od betonu zestrajał się z „wierceniem” otworu udostępniającego mój szpik . Dopiero po 2 tygodniach otrzymałam wynik, który niestety w pełni potwierdził wstępną diagnozę onkologiczną. Dalszy ciąg to była decyzja specjalisty o natychmiastowym rozpoczęciu chemio i radio terapii – ale na to absolutnie się nie zgodziłam.

Powiedziałam Onkologowi – daj mi rok czasu, a ja ci udowodnię, że uporam się z tym problemem. Podpisałam mu nawet decyzję przerwania leczenia na rok. Powiadomiłam go też, że chcę spróbować alternatywnych metod terapii. Mogę powiedzieć, że lekarz patrzył na mnie jak na wariatkę – bo na dodatek odmówiłam przyjęcia wszystkich proponowanych lekarstw. W końcu nieco złagodniał, gdy dowiedział się, że chcę skorzystać z bioenergioterapii – ponieważ jako Japończyk, był zaprzyjaźniony z energetycznymi metodami kurowania chorych, które od wieków istniały w kulturze Dalekiego Wschodu.

Cały ten opisywany okres zaczął się od tej feralnej onkologicznej diagnozy w 2008 roku, choć do Wiesława Jarosławskiego trafiłam już nieco wcześniej, gdyż wtedy zaczęliśmy energoterapię skoncentrowaną głównie na mojej zakamienionej nerce i powiększającej się śledzionie.

Ten olbrzymi kamień (Stag Horn) wewnątrz mojej lewej nerki był problemem, który chirurdzy obchodzą z daleka, bojąc się operować, bo łatwo mogą uszkodzić trwale nerkę i przewody moczowe. Doszła do tego potwornie powiększona śledziona i dobijająca diagnoza nowotworowa. To wszystko spadło na mnie wiosną 2008 roku i to był też moment, gdy moja ciocia przyprowadziła mnie prawie siłą do pana Wiesława.

I tam - ja, niedowiarek i sceptyk przyciągnięta jak „baranek na rzeź”, nie informując wcześniej terapeuty o niczym, wysłuchałam precyzyjnej informacji na temat mojego zdrowia. To już na wstępie zaczęło kruszyć moje opory.

Widziałam go zaledwie kilka razy, gdy spłynęło potwierdzenie nowotworu krwi i węzłów chłonnych, to przeklęte „Mantell Cell Limphoma Non Hodgkins”. Generalnie okazało się, że ta moja nieszczęsna śledziona była tak wielka, gdyż męczyła się z filtrowaniem chorej krwi.

Czyli Wiesław miał do pokonania całą gamę problemów, wynikających z ciężkiego (zdaniem lekarzy beznadziejnego schorzenia) oraz histerię pacjentki, na którą te wieści spadły jak grom z jasnego nieba. Był jedynym człowiekiem, który wtedy podał mi rękę i powiedział: „Proszę się uspokoić – poradzimy sobie”. Przychodziłam początkowo dwa razy w tygodniu i równolegle brałam udział w tych wszystkich wymyślnych testach – obejmujących badania krwi oraz „ultra sound” śledziony i cat scan całego organizmu. Przypomnę, że Onkolog wydał na mnie wyrok – dający mi tylko, do 20 miesięcy życia. Gdy przekroczyłam bezpiecznie tę datę, odwiedziłam prywatnie Wiesława ( z którym zdążyłam poznać się bliżej) w jego domu, aby przednim szampanem wznieść toast za zwycięstwo i moje nowe życie.

Onkolog, akceptujący zabiegi bioterapeutyczne, postawił jednak warunek, że będę wracać do niego regularnie na badania krwi. Początkowo było to co miesiąc, później już co dwa miesiące. W międzyczasie serwowano mi powtórne testy „ultra sound” i rozliczne inne prześwietlenia.

Z czasem moje sprawdzany krwi zaczęły być wykonywane co trzy miesiące. Powodowały to coraz lepsze ich rezultaty. Doszło do tego, że po ostatnich testach lekarz orzekł, iż już nie wymagam więcej jego opieki. Z czystej ciekawości zaprosił mnie jeszcze na ostateczne badania po upływie roku. Dodatkowo stwierdził, że należy kontynuować energoterpię – bo w pełni przekonały go do niej wyniki wszystkich badań i konsekwentna szybka poprawa mojego zdrowia. We wrześniu 2012 otrzymałam też od niego potwierdzenie, że jestem w stu procentach zdrowa.

Rozmiar mojej śledziony to obecnie 8.2 cm. – czyli jest perfekt. Nie musi już biedna filtrować chorej i „zabrudzonej „ krwi, bo wszystkie jej parametry wróciły do normy. Teraz jakby na deser został Wiesławowi do naprawienia problem z moimi oczami. Nie zwracałam na nie uwagi, a tymczasem okazało się, że od dziesięciu lat cierpię na jaskrę. Moje widzenie ostatnio znacznie się pogorszyło i grozi mi utrata prawa jazdy.

Wróciłam więc, ale już bez histerii, pod skrzydła Wiesława. Po dwóch tygodniach zauważyłam wyraźną poprawę, szczególnie przy jeżdżeniu o zmroku. Mój wzrok znów się wyostrza. A wspaniałym, wynikającym z bioterapeutycznych sesji bonusem – było wygładzenie zmarszczek na mojej twarzy. O zmianie mojego wyglądu powiadomiły mnie nieco zazdrosne koleżanki. Nie muszę komentować jak wielkie znaczenie dla kobiety ma taki efekt.

Och i jeszcze umknęła mi pewna dolegliwość. Kilkanaście miesięcy temu zaczęło mnie potężnie boleć lewe kolano i to zarówno podczas chodzenia jak i stania. Prześwietlenie wykazało dużą cystę pod kolanem, a propozycja ze strony specjalisty była, aby jak najszybciej operować i wyciąć. Ponieważ bardzo asekuracyjnie podchodzę do takich zaleceń, wybrałam oczywiście bioterapię.

Poinformowałam Wiesława o tym nowym problemie – uśmiechnął się tylko i powiedział: Nie ma się czym przejmować i sumiennie zajął moim kolanem. Po kilku sesjach ból ustąpił, pełne zginanie nogi powróciło i komfort chodzenia też. Na moje wyczucie wszystko wróciło do normy – co potwierdziło prześwietlenie, które nie wykazało śladu cysty. Minął już ponad rok od tej przypadłości i moja noga jest nadal sprawna.

Mogłam więc dzielnie pomaszerować do torontońskiego „Radia Active”, aby wziąć udział w audycji prezentującej pana Wiesława i opowiedzieć o tych wszystkich moich cierpieniach, w likwidowaniu których był tak bardzo pomocny – w nadziei, że pomoże to znaleźć innym będącym w potrzebie ścieżkę do jego lecznic.

Wdzięczna na zawsze;
Hanna R. (68 lat)
Mississauga, 09.02.2013.

PS.: Chcę jeszcze dodać, że mój mąż Joel, rodowity Amerykanin, był zatwardziałym niedowiarkiem, nie akceptującym metod energoterapii. Powoli jednak ulegał mojej presji, a na dodatek widział na bieżąco poprawę stanu mojego zdrowia i koniec końców został również klientem Wiesława.

Problemem Joela było wysokie nadciśnienie krwi i w związku z tym prześladowały go częste krwotoki z nosa. Oznaczało to zarazem, że był poważnie zagrożony wylewem krwi do mózgu. Ku mojej radości, jednak dość szybko zmądrzał i oddał pod opiekę Wiesława – co zaowocowało zupełnym zlikwidowaniem tej dolegliwości, po której od wielu miesięcy nie ma śladu. A dopadała go często w najmniej spodziewanych momentach. Lubiliśmy na przykład wypuszczać się na kolacje do miłych restauracji. Joel pochylał się nad stołem, aż tu nagle krew buchała z jego nosa wprost do talerza. Pół biedy, jeżeli byliśmy akurat we włoskiej knajpce i podkład dania był pomidorowy. Ale w takich momentach Joel łapał za serwetkę i wybiegał na zewnątrz – a ja zostawałam, aby uregulować rachunek.

Teraz po dolegliwości Joela zostało wspomnienie, a on sam nieco rzadziej zaprasza mnie na wyjściowe kolacje – ale i tak jestem szczęśliwa.