Dolegliwości: Masywny atak serca, z zatrzymaniem działania wszystkich ważnych organów niezbędnych do życia.

Był marzec 2017 roku, sobotnie popołudnie, kiedy wybrałem się z rodziną do kościoła. Właściwe pamiętam tylko wejście, gdyż wkrótce potem zrobiło mi się słabo i po chwili zemdlałem. Opuściła mnie świadomość i to jak się potem okazało na dość długo. To co będę dalej opisywał oparte jest na informacjach rodzinnych, które już dużo później z niedowierzaniem uzyskiwałem.

Na moje szczęście w kościele znalazła się pielęgniarka. To ona stwierdziła, że moje serce przestało bić. Jak się później okazało dopadł mnie ciężki, masywny atak serca. To ona pierwsza zaczęła wykonywać reanimację i sztuczne oddychanie. Niestety bezskutecznie i wciąż nie udawało jej się doprowadzić mnie do przytomności.

W kościele znalazł się też jeden strażak. Oni też są przeszkalani w udzielaniu pierwszej pomocy. W razie różnych wypadków wyruszają do akcji wraz z ambulansem ratunkowym i pierwsi przystępują do działania reanimacyjnego wobec poszkodowanych w różnych wypadkach osób. Szczęście więc nadal mnie nie opuszczało. Ten strażak miał w bagażniku swojego samochodu już bardziej profesjonalny zestaw reanimacyjny, pobiegł po niego i przejął od zmęczonej pielęgniarki próby przywrócenia mnie do przytomności. Działał przez kilkanaście minut, aż do przyjechania ambulansu i niestety wciąż nieprzytomnego przekazał zawodowym pielęgniarzom. W ambulansie podłączono mnie już do bardziej profesjonalnego sprzętu, który miał podtrzymywać moje podstawowe życiowe funkcje. Niestety udawało się pobudzać moje serce tylko do chwilowej aktywności i znów zatrzymywało się.

To działanie pozwoliło jednak na dowiezienie mnie wciąż żywego do szpitala w New Market. Tam trafiłem od razu na Oddział Intensywnej Terapii, gdzie podłączono mnie już do w pełni profesjonalnej aparatury.

Rodzina zebrała się w poczekalni, w oczekiwaniu na pierwsze wieści o moim stanie. Lekarz prowadzący był bardzo sceptyczny. Powiedział im, że sytuacja jest właściwie beznadziejna. Moje płuca są wypełnione wodą i nie działają, wątroba i nerki też ustały ze swoją aktywnością, oddech wymusza maszyna, a serce wciąż nie chce podjąć samodzielnego działania. Jedynie to, że byłem podłączony do tej płucno-sercowej maszynerii zapewniało mi jeszcze życie. Określił też moje szanse dalszego zdrowego istnienia na bardzo znikome. Powiedział, że nawet jakbym jakimś cudem przeżył, to i tak mój mózg będzie uszkodzony, co miało być efektem zbyt długiego i przerywanego okresu początkowej reanimacji skutkującej jego niedotlenieniem - zanim nastąpiło już w pełni profesjonalne działanie ratunkowe. Bardziej prawdopodobne jednak jest, że do tygodnia można się spodziewać mojego zgonu. Moi bliscy tkwili tego dnia w poczekalni do późnego wieczora i do momentu opuszczenia przez nich szpitala w moim stanie zdrowia nie nastąpiła żadna poprawa. Kolejnego dnia po południu przewieziono mnie do „General Hospital” w Toronto - gdzie dysponują najnowszym sprzętem i technologiami służącymi uzdrawianiu serca. Ideą było wszczepienie mi rozrusznika serca z tym, że było ono zbyt słabe na takie medyczne działanie. Jednak postanowiono podjąć próbę podleczenia mnie i dalej próbować z tym rozrusznikiem. Stan mojego zdrowia był wciąż krytyczny moje płuca były nadal zawodnione, nerki i wątroba nie działały, a serce ni rusz nie chciało podjąć regularnej akcji przepompowywania krwi. Byłem cały czas nieprzytomny i to co opisuję znam tylko z rodzinnych relacji.

Lecz moim największym szczęściem w nieszczęściu było to, że kuzyn znał prywatnie słynnego energoterapeutę, pana Wiesława Jarosławskiego. Kontakt z nim nastąpił pod koniec pierwszego tygodnia od mojego wypadku. Kuzyn zatelefonował do niego. Wierzył bardzo w moc jego uzdrawiającego działania. Tak się bowiem złożyło, że pan Wiesław wcześniej pomógł też jego siostrze w powrocie do zdrowia, po ciężkim zakażeniu bakterią E-cola (ta sytuacja opisana jest na stronie - www.wieslawjaroslawski.com - w liście pod numerem 89).

Ten telefon zastał pana Wiesława w podróży, ale terapeuta natychmiast zobowiązał się do podjęcia uzdrawiającego oddziaływania i przekazywania energii na dystans. Mógł też z odległości przeskanować energetycznie moje ciało i sprawdzić w jakim stanie są moje wewnętrzne narządy, a zwłaszcza te, które decydują o życiu. Jest on fenomenalnie uzdolnionym „ekstrasensem” i dystans dzielący go od osoby kurowanej nie stanowi przy jego działaniu uzdrawiającym zasadniczej przeszkody.

Przypomnę, że kończył się pierwszy tydzień od mojego omdlenia w kościele. Żona była załamana, lekarze wciąż nie dawali mi większej nadziei na przeżycie. Pan Jarosławski utrzymywał kontakt z moimi najbliższymi informował o przesyłaniu energii i przekazywał swoje spostrzeżenia.

W kolejna niedzielę, moja cała rodzina zjechała się w szpitalu. Opowiadali mi, że nadal nie było żadnego kontaktu ze mną. Lekarz dyżurny dodatkowo ich zestresował informując, iż wciąż brak widocznej poprawy w stanie mojego zdrowia, a nawet następuje jego lekkie pogorszenie, więc zapewne odłączą mnie od sprzętu reanimacyjnego.

Wtedy to kuzyn zatelefonował z poczekalni znajdującej się przy pokoju do pana Wiesława. Terapeuta po przeprowadzeniu tych swoich sprawdzianów uspokoił go, że serce nie jest wcale w tak krytycznym stanie - jestem tylko osłabiony narkotykami, a zwłaszcza dużą dawką morfiny, którą mi zaaplikowano. Powiedział, że wszystko jest na najlepszej drodze do szybkiej poprawy.

Jego słowa sprawdziły się co do joty! Od wtorkowego poranka zacząłem wracać do przytomności i coraz lepiej funkcjonować. Wieczorem tego dnia już o własnych siłach poszedłem do łazienki, ciągnąc za sobą, jak pieska na smyczy, cały ten przenośny system monitoringu. W środę już mogłem swobodnie siadać, rozmawiać, przyjmować gości, cieszyć się kontaktem z rodziną. Czułem się coraz lepiej. Cały ten okres, kiedy byłem sztucznie reanimowany, był dla mnie „czarną dziurą”. Nie pamiętałem nic.

Według informacji od rodziny, od momentu, kiedy pan Jarosławski rozpoczął „transmisje energetyczne” w moja stronę zaczęło się dziać coś dobrego - nastąpiło moje ożywienie, rozbudzenie i błyskawiczny powrót do coraz lepszej formy.

Rzeczywiście z dnia na dzień czułem się lepiej szybko odbudowywały się moje siły i sprawna praca moich organów. Czułem się w pełni zdolny do opuszczenia szpitala.

Lekarze postanowili jednak zaopatrzyć mnie prewencyjnie w rozrusznik serca. Stało się tak pod koniec drugiego tygodnia od mojej hospitalizacji.

Pan Wiesław, za pośrednictwem kuzyna, przekazał mi informację, że będzie mnie wspierał energetycznie do momentu wszczepienia rozrusznika. Potem bowiem jego energia mogłaby „kłócić się” z rytmem serca pobudzanego impulsami z rozrusznika i nie byłoby to działanie dla mnie korzystne.

Po zabiegu przeniesiono mnie z powrotem do szpitala w New Market, gdzie przeszedłem tylko standardowe badania, po których wylądowałem już we własnym domu. Przy wypisywaniu mój lekarz prowadzący powiedział, że jest bardzo pozytywnie zaskoczony moim dobrym stanem zdrowia. Z jego obserwacji wynika bowiem, że po tak ciężkim i masywnym ataku serca ludzie leczą się i dochodzą czasami tylko do względnej sprawności całymi latami. Często wynikają też różne powikłania, a u mnie nic z tych złych rzeczy się nie ujawniło. Na pamiątkę po pobycie w szpitalu został mi tylko rozrusznik serca.

I na zakończenie chciałbym wyrazić moje wewnętrzne i głębokie przekonanie, że ten niespotykanie szybki powrót do sprawności zawdzięczam tej niesamowitej energii uzdrawiającej, którą przez kilka dni otrzymywałem od pana Wiesława Jarosławskiego.

Trudno jest zamknąć w prostych słowach wdzięczność, za przywrócenie do życia i to sprawnego życia.

Powiem tylko DZIĘKUJĘ, z życzeniem, aby inne osoby znajdujące się w podobnej do mojej sytuacji, mogły też trafić pod pańską energetyczną opiekę.

Andrzej W. (lat 55)
Bradford - Ontario, 15 czerwca, 2017.